Niedziela. 1 dzień lipca.

Przemijają kolejne dni. Dopiero było rano, już jest południe. A każdy dzień. to znak, że  jestem starsza o ileś czasu, który mam do przeżycia tu, na ziemi. I chociaż drażni mnie wiele, zarówno w naszej polityce, jak i w szarpaniu się ze zwykłymi problemami życia codziennego, to wiem, że to życie coraz bardziej mi się podoba. Minęło już poszukiwanie nowych podniet, teraz  najważniejszy jest spokój i smakowanie tego życia. Po prostu jest dobrze. Dobrze jest, gdy się cieszę i dobrze jest, gdy nie wszystko układa się tak, jakbym chciała. Jest duchota na dworze, to posypiam sobie, czytam książkę, albo siadam do komputera. Jest piękna pogoda, to np. idę koło kawiarenki, siadam przy stoliku, piję herbatę, lub czekoladę i patrzę na przechodzących ludzi. Ktoś się zatrzyma, porozmawia, ktoś inny uśmiechnie się ciepło. A ja jestem. Żyję. I czuję, że to życie, które jest obok mnie jest także moim życiem. Biorę w nim udział. Raczej poza mną są już takie aktywności, jak np. zwiedzanie różnych zakątków świata, czy nawet Polski. Moje życie jest ograniczone do miejsca mojego zamieszkania, ale to nie znaczy, że nie interesuje mnie już nic więcej poza moją rodziną, domem i ogrodem. Ogromnie sobie cenię kontakty z ludźmi. Z tymi, których znam, a także z tymi, którzy chcą nawiązać ze mną jakiś kontakt słowny. Potrafię słuchać aktywnie. To efekt mojej pracy nad sobą w czasie różnych psychoterapii, które przeszłam.
Jest godzina 21,10. Czas na wyciszenie się przed snem. Najlepsze wyciszenie jest przy pięknej muzyce.

Wyjątkowy podwodny ogród - muzyka Ennio Morricone.


Trudne lato.


To są moje pomidory rosnące w ogródku. Sama wyhodowałam sadzonki z nasion. Część tych nasion dostałam od córki, a część kupiłam w Pomidorowej Dolinie. Dziś to już wysokie krzaki, z zielonymi jeszcze owocami. Tych krzaków mam 70 sztuk. Są tu różne gatunki. Pomidory wielkoowocowe i drobne na gałązkach, różowe, czerwone, żółte, czarne, pomarańczowe, ze złotymi paskami. Chodzę przy nich jak kokosz przy pisklakach. Zasiliłam je tylko raz nawozem mineralnym i koniec zasilania czymkolwiek poza gnojówką z pokrzyw. Zresztą gnojówką pokrzywową też będę podlewała tylko od czasu do czasu, bo jest w niej dużo azotu. Tak powiedziała moja Córka, która razem z Zięciem zajmuje się między innymi uprawą pomidorów.
Poza pomidorami ładnie mi rośnie tylko fasolka szparagowa. Reszta to nędza. Ogórki siałam drugi raz i jeszcze ich nie widać na zagonie.

Lato w tym roku jest dla mnie bardzo trudne. Po pierwsze wściekłe upały, które nie pozwalają mi wyjść w ciągu dnia na powietrze, drugie to komary. Toteż siedzę w domu i staram się przesypiać południowe, najgorętsze godziny. Do ogrodu wychodzę bardzo rano (około 5 - 6 godziny) lub przed wieczorem, kiedy trzeba podlać uprawy.

A teraz dla ochłody (bo na lodzie) Nikola Wojtyńska - gwiazda na lodzie/SuperDzieciak.


Wstaje nowy dzień.

Niebo rozbiela się. Jest godzina 3,30. Nie chce mi się spać, więc usiadłam przed komputerem. Zbyt wcześnie jest, żeby iść do ogródka. A poza tym w ogródku czatują komary, na które nie ma żadnego sposobu. Próbowałam już różnych środków w sprayu, próbowałam czosnku, zakładam kombinezon z siatki, ale te wszystkie zabezpieczenia są dobre, jak nie ma komarów. Komary sobie radzą ze wszystkim. Chodzę pogryziona, ze swędzącą i piekącą skórą i jestem wściekła. Jedyny sposób, to siedzieć w domu i nosa nie wychylać poza drzwi mieszkania. A jest lato. Jest ogródek i są pomidory i warzywa w ogródku. I trzeba o to wszystko zadbać.
Na razie kombinuję, co robić. Żeby nie było, że nie ćwiczę, to machnęłam parę razy nogami i rękami na rozłożonym kocyku i żeby się zmusić do dalszej aktywności włączam sobie ćwiczenia prowadzone przez pana Jacka Paszkowskiego. Będę ćwiczyła nogi metodą Feldenkraisa. Lekcja - Przekątne.
Ćwiczę i nagle - bzz, bzz, bzz. Wiem, co to znaczy. Komar, którego do tej pory nie zlokalizowałam w mieszkaniu ujawnił się i rozprasza moją uwagę. Teraz ważniejszy jest komar, niż ćwiczenia. Czaję się na niego i bęc utłukłam cholerę. To jest mieszkanie. A co się dzieje na dworze, strach pomyśleć.  Tyle ptaków ćwierka za oknem, których pożywieniem powinny być także komary, ale ptaki wolą bez polowania gotowe posiłki, czyli ziarno i resztki z kuchni.
Odwracam uwagę w inną stronę. Przecież trudno cały czas koncentrować się na zagrożeniach.
Nawet jeśli to są tylko komary.

To moja dzisiejsza grafika, zrobiona na pociechę.
I romantyczna muzyka.
Ernesto Cortazar -  A New Day (romantic piano music).



Upał i komary.



No więc mój kombinezon z siateczki wykonanej z jakiegoś sztucznego tworzywa zabezpiecza od komarów, które nie mogą się przez nią dostać do człowieka, ale......
Najpierw napiszę, jak mi się chodzi w sztucznościach.
Wiele lat temu pojechałam do Warszawy jako dosyć jeszcze młoda i zupełnie zdrowa kobieta. Ubrana byłam w bluzkę z niewielką domieszką sztucznego tworzywa. Do dziś pamiętam, że czułam się w niej bardzo źle Miałam ochotę zdjąć ją z siebie na środku ulicy Marszałkowskiej. Z trudem dojechałam w niej do domu. Od tej pory kupuję bluzki przede wszystkim z czystej bawełny. Toteż jak założyłam kombinezon i w dodatku wyszłam na rozgrzane podwórko, to poczułam się mało komfortowo. Ale zebrałam z pomocą męża resztki owoców borówki kamczackiej, które już się obsypywały z krzaków na ziemię. Bez tej siateczki komary by mnie zjadły żywcem. Do męża aż tak komary nie leciały, jak do mnie i zastanawiam się od czego to zależy, że jednego człowieka komary obsiadają, a drugiego nie.
Jutro postaram się wstać skoro świt i w kombinezonie pójdę pleć zielsko w ogródku. Pod kostium założę tylko kostium kąpielowy, żeby czuć chłód. A w domu czeka już zmiksowany z oliwą czosnek, bo podobno komary zapachu czosnku nie znoszą. Trudno. Jak trzeba, to się wysmaruję tym świństwem, przecież trzeba jakoś normalnie żyć. Komary nie mogą zamknąć mnie całkowicie w domu.

Moskitiera

Właśnie dostałam zamówioną przesyłkę. Już mam strój, który ma mnie chronić przed komarami, kleszczami, meszkami itd. Zdjęcia nie pokażę, bo nie potrafię go wstawić do bloga. Wcześniej wstawiałam zdjęcia wiele razy bez żadnego problemu. Dziś mam zaćmienie umysłu. Pewno to efekt mojej dzisiejszej walki z komarami.
Ponieważ moskitiera przyjechała wieczorem, to nie zdążyłam jej jeszcze wypróbować, a chciałam zebrać truskawki z zagonka. Wysmarowałam gołe części ciała octem, bo podobno komary od tego zapachu uciekają i poszłam zebrać, to co urosło na krzaczkach. Natychmiast rzucił się na mnie rój komarów  Ocet nic nie pomógł. Teraz siedzę w pokoju ze swędzącą, pogryzioną skórą.

Moskitiera jest zrobiona z delikatnej, cieniutkiej siateczki. Składa się z dwóch części: bluzy z kapturem i z osłoną na twarz, oraz ze spodni. Bluza ma z przodu kieszeń na jakieś drobiazgi. Całość wykonana jest z cieniutkiej i bardzo gęstej siateczki, jest miękka i łatwo da się prać w pralce. Już to wypróbowałam. Zięć zasugerował to pranie, gdyż moskitiera przez producenta została spryskana jakimś płynnym odstraszaczem na owady, a ten płyn nie jest zdrowy także dla człowieka.

Jutro pójdę do ogródka w moskitierze, sprawdzę jej skuteczność i napiszę, jak działa.

Dostałam też informację, że swędzące pogryzione ciało trzeba smarować olejem z Neem. (medycyna tybetańska) i że wędzenie natychmiast przechodzi.

Do jutra!

Komary.

Mamy taki wysyp komarów, że bohaterstwem jest wyjście do ogródka po sałatę. Rzucają się na człowieka jak rój rozjuszonych pszczół. Toteż z konieczności siedzę w domu i szlag mnie trafia. Mogłabym wstać raniutko, bo chłodno (np. 4 czy 5 godzina) iść do ogródka, usiąść wygodnie przy zagonkach i wypleć je z zielska, które już zagłusza warzywa. Byłby to relaks i jednocześnie pożyteczna działalność. Ale jest to nierealne. Jest taka ilość komarów, że zanim człowiek przejdzie kilka metrów po podwórku, to już pędzi pogryziony z powrotem.
Dziś usiadłam do komputera, aby sprawdzić, czy są jakieś ochraniacze przed atakami owadów i znalazłam. Jest to ubranie ochronne Moskitiera Myśliwska. Strój cały wykonany jest z siatki, nawet na twarz jest osłona. Kosztuje 79,99 zł., a łącznie z opłatą dla kuriera będzie to około 100 zł. Dodatkowo nasączona jest ona odstraszającą owady permytryną. Zamówiłam moskitierę. Po czym zadzwoniłam do zięcia - chemika., z prośbą o informację w sprawie tej permytryny. Powiedział, żeby całą moskitierę wyprać w pralce przed założeniem i wszystko będzie w porządku. Tak, że od środy będę miała już osłonę całego ciała przed komarami, a jestem alergiczką i każde ukąszenie owada piecze mnie później przez bardzo długi czas. Piszę o tej moskitierze, bo może są jacyś moi Czytelnicy, którzy  mają taki problem z owadami, jak ja, więc podaję jeden ze sposobów chronienia się przed nimi. Na razie widzę tylko jeden mankament tej moskitiery - jej cenę. Zobaczymy, jak się będzie ona sprawowała w noszeniu. Jeśli w tej moskitierze komary nie będą mnie już gryzły, to i cenę zaakceptuję.
I na koniec moja grafika. Po dłuższej przerwie ledwo sobie przypomniałam, jak się ją robi.


Lata minione i dziś.

Gdzie jesteście lata, które odpłynęły w siną dal? Szkoda, że jesteście już tak daleko ode mnie. Nie tyle mi żal samych lat, ile różnych możliwości, które były z tymi minionymi latami związane. Ot pierwsza z brzegu sprawa. Gdybym miała dziś 53 lata, a nie 83, to leżałabym sobie na kocyku i opalałabym się na brązowo. A dziś boję się wyjść przed dom na rozgrzane podwórko, bo mogłabym dostać udaru. Kiedyś biegałabym po Warszawie nawet w taki upał, a dziś siedzę w domu i czekam na ochłodzenie. Inne pory roku znoszę podobnie. Pamiętam obrazek. Siedzę w autobusie. Jest zimno dokoła, a ja siedzę w cienkich spodniach i jest mi cieplutko. Dziś byłyby spodnie na wierzchu, a pod spodem ciepłe kalesony lub rajstopy.
Całe szczęście, że jeszcze głowa pracuje mi po dawnemu, choć różne wyrazy już mi dosyć często uciekają.
Ano takie jest  życie i trzeba te różne zmiany przyjmować bez zrzędzenia, bo lepiej nie będzie. Może być tylko gorzej. Tfu! Tfu! Tfu!
A dziś, co mogę powiedzieć. Kochani moi Czytelnicy póki się da korzystajcie z życia, bo ono szybko pędzi i ucieka w nieznane.

Z tych rozmyślań wróćmy do tu i teraz. Siedzę przy biurku przed komputerem i staram się pozbierać myśli, które przemykają w głowie jedna za drugą. Gdyby je wszystkie zapisać, tak jak się pojawiają, to wyszedłby z tego bełkot.
Zacznę więc może od porządków w domu. Mam czysto, bo pani pomogła mi w sprzątaniu. Okna umyte, firanki i zasłony poprane i powieszone. Zostało maglowanie upranej pościeli i ścierek, ale to w wolnym czasie.
W ogródku wszystkie warzywa z pomidorami na czele rosną jak burza. Na krzakach pomidorów pojawiają się już małe owocki. Chciałam je podlać nawozem, ale córka osadziła mnie na miejscu. Powiedziała - Jak chcesz jeść nawozy, a nie pomidory, to je sobie nawoź. Pomidory podlewa się nawet rozcieńczoną gnojówką z pokrzywy od czasu do czasu, bo to dużo azotu. - No i od razu ochota do zasilania pomidorów nawozami natychmiast mi przeszła. Słucham się mojej córki i zięcia, bo oni pomidory sadzą już dłuższy czas, a poza tym mój zięć jest świetnym chemikiem i wie co można, a czego lepiej nie stosować i dlaczego.

Dziś narzekać mogę tylko na wściekły upał i na roje wściekłych komarów, które są wszędzie. Nawet w mieszkaniu. Z utęsknieniem czekam na deszcz. Może chociaż trochę powietrze by się ochłodziło.

Stanisława Celińska  Już nie trzeba mi.


Wściekły upał.

Jestem w domu. Następny wyjazd na rehabilitację odbędzie się 3 września. Mam nadzieję, że wtedy  upały nie będą nas już męczyły.
Wiedziałam, że będzie dziś bardzo gorąco, ale byłam pewna, że sobie poradzę. Rano nie było źle, ale już powrót o godzinie 11,30 dał mi się mocno we znaki. Nic nie pomagała woda, którą w pociągu nie tylko piłam, ale i moczyłam nią włosy i kark. Nic nie pomagało, że pociąg był klimatyzowany. Całe szczęście, że mąż wyjechał po mnie na stację kolejową.  W domu był chłodny prysznic, moczenie głowy i dzień jakoś minął.

Bez tytułu.

Wieczór. Cisza. Godzina 22,30. Światło lampki nocnej pada na biurko tworząc klimat skłaniający do pisania i do wracania emocjami i myślami do wydarzeń mijającego dnia. A dzień był w emocje bogaty.
Po pierwsze moja córka znalazła się w szpitalu z niepokojącymi objawami zdrowotnymi, więc byłam cały czas myślami z nią. Po drugie dziś miał wizyty u lekarzy mój mąż i ja, chcąc go trochę wesprzeć w tej mało komfortowej dla niego sytuacji, pojechałam z nim do przychodni, aby czuł się pewniej.
No i w przychodni wściekłam się. I nie wiem na kogo wściekłam się bardziej - na babę, która użyła manipulacji i wpakowała się w kolejkę do lekarza przed nas, czy na siebie, że nie potrafię odpowiednio zareagować i pokazać manipulantce gdzie jest jej miejsce. Cała ta sytuacja byłaby drobiazgiem, gdyby nie to, że każda wizyta u pani doktór trwała bardzo długo i każde takie dodatkowe wejście, to było ponad pół godziny dodatkowego czekania w mocno nagrzanej  przez słońce poczekalni. Do tego towarzyszył mi niepokój, czy ktoś następny nie okaże sprytu i czy nie wepcha się przed nas.
W przeszłości byłam leczona w Ośrodku Leczenia Nerwic, gdzie podstawą była psychoterapia. Potrafię nazwać różne ludzkie zachowania, wiem, jak i kiedy  powinnam zareagować stanowczo, ale gdy oko w oko spotykam się z manipulantem i gdy trzeba zdobyć się na odrobinę stanowczości, zachowuję się jak małe bezradne dziecko. I szlag mnie trafia.
Jasny promyk jest taki, że córka jest w szpitalu pod dobrą opieką i czuje się już dużo lepiej. I to jest w tej chwili najważniejsze. Mam nadzieję, że wkrótce wróci do domu.

Dziś tylko łóżko.